Dobrzańskie wakacje 1962. Wspomnienia Leszka Grabowskiego

     Wieś Dobra niejednokrotnie była celem wypraw turystycznych i letnich wypoczynków. Poprzez swoją bliskość od dużego miasta, jakim jest Kraków, przyciągała szczególnie jego mieszkańców, którzy zawsze znajdowali tutaj schronienie i wyjeżdżali z miłymi wspomnieniami. Niniejszy artykuł jest wynikiem licznej korespondencji między autorem strony a p. Leszkiem Grabowskim z Krakowa właśnie. P. Leszek podzielił się wspomnieniami z wypoczynku w Dobrej w 1962 r., nie tylko w formie pisanej, ale też fotografiami, za co jesteśmy ogromnie zobowiązani. Artykuł powstał w oparciu o publikację: L. Grabowski, Obraz Krakowa lat 60. we wspomnieniach z dzieciństwa, Kraków 2023, s. 723-735. Publikacja dostępna jest w Małopolskiej Bibliotece Cyfrowej. 

Moja letnia przygoda z Dobrą miała miejsce w letnie wakacje 1962 roku i być może były to moje najpiękniejsze wakacje w moim życiu, wszak przez pełne dwa miesiące wypoczywaliśmy tam z dala od miejskiego skwaru (…), w otoczeniu przepięknych gór Beskidu Wyspowego: Łopienia, Śnieżnicy i Ćwilina. – Zaczyna swoją opowieść p. Leszek. 

     Autor uczęszczał wówczas do Szkoły Podstawowej nr 6 w Krakowie (ul. Szujskiego). Do jednej klasy chodził z Piotrem Książkiem, synem Zofii i Ignacego Książków. Rodzina ta  ta mieszkała w kamienicy przy ul. Czystej 8, niejako kątem u rodziny Gędłków. Prawdopodobnie losy tych dwóch familii splotły się dzięki klubowi piłkarskiemu Cracovii, w którym grał Władysław Gędłek; Ignacy Książek zaś był działaczem i kierownikiem drużyny. Dzięki szkolnej przyjaźni p. Leszek Grabowski znał również rodzinę Książków. Matka Zofii pochodziła z Dobrej, z Rapaczów. Zofia była jej najstarszą córką (z pierwszego małżeństwa), oprócz niej miała jeszcze dwóch synów: Krystiana i Leszka, piłkarza Cracovii, w opisywanym okresie studenta Akademii Wychowania Fizycznego. 

Ignacy Książek z żoną Zofią (z d. Rapacz) oraz dziećmi Piotrem i Bogusławą (Bobą) w 1962 r. Fotografia z archiwum Leszka Grabowskiego.

   Ignacy Książek z żoną Zofią (z d. Rapacz) oraz dziećmi Piotrem i Bogusławą (Bobą) w 1962 r. Fotografia z archiwum Leszka Grabowskiego.

Pani Książkowa, widząc trudną sytuację naszej rodziny, zaproponowała mamie spędzenie wspólnych wakacji w domu jej matki. (…) Padła propozycja, by moja mama, niejako przy okazji wspólnego wyjazdu, zaopiekała się ich dziećmi. I tak doszło do wyprawy do Dobrej tuż po rozpoczęciu wakacji. Ja z mamą, bratem i Bobą (Bogusławą, siotrą Piotra  Książka – przyp. aut.) pojechaliśmy autobusem, zaś Piotrek (…) miał niebawem dojechać pociągiem

     Niezwykle interesujący jest opis samej podróży, pokazujący, w jaki sposób mieszkańcy Dobrej i turyści przemieszczali się w tamtych czasach: 

Jazda przetłoczonym ponad miarę autobusem do Nowego Sącza, ktory na długo zatrzymywał się na każdym przystanku, gdzie był szturmowany przez kotłujących się ludzi, trwała ze trzy godziny, choć od Krakowa było do Dobrej tylko z 70 km. Książkowa ostrzegała mamę, by wykazywała czujność już od Gruszowca, bo odtąd były tylko dwa przystanki i ostry zjazd w dół. Przetłoczony ponad miarę Jelcz  z najwyższym trudem wytaczał się na przełęcz na Gruszowcu, pięknie usytuowaną między szczytami Ćwilina i Śnieżnicy. Potem był już tylko długi zjazd do Dobrej, gdzie przy rozwidleniu drogi do Jurkowa znajdował się pierwszy przystanek. My mieliśmy wysiąść na następnym, pod nazwą \”Dobra Rola\”. Z wielkim trudem przecisnęliśmy się przez tłum pasażerów i nie bez trudu wytargaliśmy liczne manele z bagażnika autobusu.

Spędzając wakacje w Dobrej, p. Leszek był zachwycony okoliczną przyrodą. 

Już po wyjściu z autobusu ukazał się piękny widok na trzy okoliczne góry: Łopień, Ćwilin i Snieżnicę. Zwłaszcza te dwie ostatnie pokazywały swoje wyjątkowe piękno: Ćwilin wysoki i płaski stożek, zaś Śnieżnica trzy garby. Z dala szumiała Łososina, niewielka, ale głośna rzeczka. Powiew świeżego powietrza ocknął nas z letargu spowodowanego długą jazdą.

A tak zapadła mu w pamięć dom, w którym spędził wakacje: 

Dom, gdzie przyszło nam mieszkać znajdował się ze niedaleko przystanku. Była to stara, wiejska, drewniana chałupa, przedzielona na dwie części, z których każda miała oddzielne wejście. „Stara Rapaczowa”, jak nazywaliśmy babcię Piotrka, mieszkała w tylnej jego części, a do sieni domu wchodziło się po kilku schodkach. Sam dom stał poprzecznie w stosunku do drogi, która wiodła od przystanku do centrum wsi (…). Do kuchni mieszkania Rapaczowej wchodziło się na prawo, zaraz po wejściu do sieni przecinającej dom, a dalej było jeszcze wejście do dużego pokoju, z dwoma niewielkimi okienkami wychodzącymi na duży ogród, a ten był dobrze zacieniony starymi drzewami owocowymi, zaś wyjście do ogrodu prowadziło przez ganek na kształt portyku. Wewnętrzne drzwi mieszkania łączyły niewielką kuchenką i spory pokój. Przed wejściem do domu znajdowało się obszerne podwórze, a w poprzek domu, blisko jego końca była posadowiona drewniana stodoła, do której z boku była dobudowana wygódką. Wysokiej czystości woda była wyciągana z krytej drewnianą obudową studni.

Dom w Dobrej nr 393, w którego drugiej połowie (dziś nieistniejącej) wakacje spędzał p. Leszek. Foto: Antoni Łapajerski.
Dom w Dobrej nr 393, widok z 2020 r. Foto: Antoni Łapajerski
Data budowy domu - 1924 r., wyryta na belce w środku. Foto: Leszek Grabowski.
Studnia przy domu. Foto: Leszek Grabowski

Właściciele tego domu, który (co dziś wiem) miał numer 393, byli Maludowie, a babka Piotrka mieszkała tu chyba tylko jako sublokatorka. Rapaczowa była dobrą i pogodną kobietą, o charakterze podobnym do mojej mamy. Miała pewnie około 60 lat, choć z perspektywy dziecka wyglądała znacznie poważniej. Z moją mamą szybko znalazły wspólny język, a przez cały okres naszego pobytu panowała tu serdeczna atmosfera. Gotowały na zmianę, a mama robiła codziennie zakupy. Dziwne, ale nie zapamiętałem żadnych nazwisk dawnych mieszkańców Dobrej, z wyjątkiem Stokłosów, sąsiadów z drugiej strony ulicy.

Po śmierci swojego męża, może nawet drugiego, babka Piotrka znowu wyszła za mąż, może w latach 50-tych, ale jej mąż pracował zarobkowo w Czechosłowacji i nie był obecny w czasie naszego pobytu. Budował w tym czasie nowy dom, który znajdował się jeszcze w stanie surowym przy samym gościńcu. Jeszcze do niedawna w tym wykończonym dopiero znacznie później domu, usytuowanym przy drodze z Mszany Dolnej do Limanowej, znajdował się posterunek Milicji, a potem Policji. Od starej chałupy było do niego ledwie z pięć minut spaceru miedzą między polami. Ów plac budowy był naszym ulubionym miejscem zabaw i harców, zwłaszcza przy gorszej pogodzie. Nie było w nim wówczas jeszcze wszystkich schodów, a część z nich zastępowały ułożone pod górkę deski bądź drabinki od rusztowania i aż dziw bierze, że podczas tych harców, nieraz nocnych, nigdy nie wyrządziliśmy żadnej sobie krzywdy

Dom, który w 1962 r. budowali Rapaczowie. Przez lata mieścił się tutaj posterunek policji. Dziś jest to własność prywatna.

(…) Z ogrodu domu, który od otaczających go pól był ogrodzony drewnianym płotkiem, zbudowanym ze zbitych kołków, przechodziło się na niewielką łączkę, położoną w sąsiedztwie stodoły, która stanowiła najczęstsze miejsce naszych zabaw. Było to nasze boisko piłkarskie, gdzie za bramkę służył nam fragment wspomnianego płotka. Ja najczęściej byłem bramkarzem, gdyż w tym czasie właśnie ta pozycja najbardziej mnie fascynowała i wówczas byłem zwinny niczym kot i giętki jakbym nie posiadał kości. (…) W trakcie swego urlopu lekcji gry w piłkę, głównie świetnego dryblowania, udzielał nam wtedy Leszek Rapacz, młodszy brat pani Zofii, piłkarz rezerw Cracovii, a potem trener młodzieży w tym klubie. Raz, po jakimś ostrym strzale mego brata, piłka wylądowała na gwoździu w płocie i uszło z niej powietrze. Baliśmy się do tego przyznać ojcu Piotrka, bo była to skórzana piłka, spory w owym czasie rarytas i dopiero „Leszek”, jako go Piotrek nazywał, domyślając się po jakimś czasie co się stało przywiózł nam z Krakowa nową futbolówkę. (…) My również mieliśmy dużo radości, gdy na dłużej przyjeżdżał do Dobrej, bo zawsze był tu dobrym duchem, uśmiechniętym i pogodnym.

Leszek Rapacz (stoi pierwszy z lewej w tylnym rzędzie), obok Anna Grabowska (mama p. Leszka) oraz Ignacy Książek. W przednim rzędzie Piotr Książek, Bogusława Książek i Leszek Grabowski. Fotografię wykonano w 1962 r. w Krakowie, a pochodzi ona z archiwum Leszka Grabowskiego

Wszyscy, z wyjątkiem babci, która swoje „wyrko” miała w kuchni, spaliśmy w pokoju, sporym pomieszczeniu, gdzie pod ścianami stały ze trzy łóżka. Nigdy nie zapomnę piekielnej burzy z piorunami, która przeszła pewnej letniej nocy nad Dobrą. Od częstych i gwałtownych uderzeń
błyskawic niebo raz za razem rozbłyskało i wokół robiło się jasno jak w dzień, a huk piorunów uderzających gdzieś w pobliżu dosłownie wstrząsał chałupą. Wszyscy bardzo przeżywaliśmy ten nocny dreszczowiec, zakończony dla nas happy endem, może też i dlatego, że w oknie stała
zapalona gromnica, w której moc nasza mama zawsze mocno wierzyła, a my wraz z nią. Z ogrodu za domem roztaczał się przepiękny widok na pobliskie góry: majestatyczną, trzygarbną Śnieżnicę, stożkowaty Ćwilin oraz dostojny i bardzo rozległy Łopień. Byłem zauroczony ich widokiem, choć wtedy było jeszcze za wcześnie na ich zdobywanie, ale już wówczas o tym marzyłem.Teraz już wiem, że z wierzchołek Ćwilina ma charakter rozległej łąki, a z jego szczytu rozciągają się niepowtarzalne widoki na okoliczne góry, czasem nawet widać stąd Tatry. Jakieś dwieście metrów w dół od domu płynęła rzeczka Łososina, nad którą rozciągała się rozległa, kamienista plaża. Schodziło się na nią prosto z głównej drogi tuż przed mostem, a do samej rzeczki, rozgałęzionej wtedy na dwie odnogi, prowadziła niewielka polna ścieżyna w bok od nasypu drogi. W jej dolinie zalegało spore popowodziowe rozlewisko, które podchodziło pod sam nasyp trasy kolejowej Chabówka – Limanowa, a ten biegł nad doliną rzeki. Nieraz, gdy buszowaliśmy w rzece, po pobliskim torze majestatycznie przetaczała się ciuchcia. Pociągi osobowe rozpoznawało się z oddali, gdy ciuchcia ciężko sapiąc ruszała ze stacji kolejowej w Dobrej. Częściej przejeżdżały, a raczej tylko wolno przetaczały się nad rzeką pociągi towarowe, a wówczas naszym ulubionym zajęciem było liczenie wagonów, bo czasem było ich nawet ze 40, kiedy wracały puste, bez ładunku. Z rzadka podchodziliśmy na nasyp kolejowy, lekkomyślnie przykładali uszy do torów i nasłuchiwali czy nie usłyszymy stukotu zbliżającego się pociągu, bo jego sapanie słychać było z daleka. Zauroczenie zaobserwowaną wówczas potęgą tych machin pozostało mi na całe życie.

Na mniejszej odnodze rzeczki, która wręcz idealnie pasowała dla naszych potrzeb, była ułożona niewielka tama z rzecznych kamieni i spiętrzała ona jej słaby nurt. Było tu na tyle głęboko i szeroko, że można było sobie dobrze popływać pieskiem (…). Oj napływał się tu człowiek bez liku, stale doskonaląc swoje umiejętności pływackie, wtedy jeszcze nie najwyższe (…). Pod brzegiem rzeczki, w konarach wiklinowych zarośli jakiś miejscowy młodzieniec łowił ryby „na rękę”, a na rozległej, kamienistej plaży, zawsze nieco wilgotnej, królowały pająki z charakterystycznymi białymi odwłokami. Nadrzeczna sceneria, z przejeżdżającymi pociągami, szumiącym nurtem rzeki, piskiem ptactwa osiadłego na rozlewisku i górskim otoczeniem, mogła każdego zauroczyć. (…) Tu, nad brzegami cichej Łososiny, spędzaliśmy większość słonecznych dni, których tego lata nie brakowało.

Droga do centrum tej letniskowej wsi, która zaczynała się przy przystanku autobusowym „Dobra Rola”, była wysypana drobnym żwirem rzecznym i w zależności od pogody unosił się z niej kurz bądź pokrywały ją niemałe kałuże. Biegła lekko w dół, by wkrótce minąć most na rzeczce Łososince. Tuż za mostkiem, po prawej stronie drogi stał tartak i stąd unosił się żywiczny zapach ciętego drzewa, a także dolatywał metaliczny zgrzyt pił. Istniał jeszcze w 1984 roku, ale potem nie ma już po nim śladu; nie do poznania zmieniło się też nadbrzeże rzeki.

Widok mostu na Łososinie, na os. Rola w kierunku Rynku. Po prawej stronie widoczne złożone sągi drewna na tzw. placu drzewnym (który autor wspomnień nazywa tartakiem). Fotografia późniejsza, z lat 80. XX w. Archiwum Stanisława Rząsy.

Niedaleko za tartakiem znajdowało się skrzyżowanie dróg. Główny szlak wiódł prosto pod górę w kierunku Szczyrzyca i tędy po krótkiej wspinaczce można nim było dojść do stacji kolejowej, której wygląd ciągle przypominał dawne czasy galicyjskie. Sama trasa kolejowa z Mszany Dolnej, po minięciu upiornego dla ciuchci podjazdu pod szczyt Skrzydlnej, biegła dalej przez Dobrą w kierunku Tymbarku i Limanowej, podążając po niezbyt wysokim nasypie cały czas nad doliną Łososiny i omijając z boku po drodze mniejsze lub większe wzniesienia Beskidu Wyspowego Po prawej stronie głównej drogi, biegnącej w kierunku stacji kolejowej, znajdował się rozległy, solidnie ogrodzony park, a w jego środku stał rozległy budynek szkoły, gdzie w wakacje urzędowali koloniści. Na rogu, po przeciwnej stronie skrzyżowania, znajdowała się piekarnia,a obok niej, o ile dobrze pamiętam knajpa o nazwie „Łososinka”. Piekarnia słynęła ze świetnego pieczywa i zwłaszcza rożki oraz małe bułeczki były tu wyśmienite. W świeże pieczywo regularnie zaopatrywała nas moja mama, która wczesnym rankiem umykała do wsi na zakupy, kiedy my spaliśmy jeszcze słodko.

W lewo od skrzyżowania, w kierunku centrum wsi wiodła lokalna odnoga w kształcie ulicówki, a jej koniec dochodził do podnóża Śnieżnicy, łącząc się z główną trasą: Mszana Dolna – Limanowa, zaś jej przedłużenie z kolei wiodło wzdłuż zboczy Ćwilina prosto do Jurkowa. W centrum wsi, po lewej stronie drogi, mieścił się wiejski dom towarowy, chyba niedawno wybudowany, a dalej, nieco na uboczu drogi rzucał się w oczy stary, drewniany kościół, gdzie przystąpiliśmy do komunii św. w dniu 15-go sierpnia, w święto Matki Boskiej Śnieżnej, co dobrze utkwiło mi w pamięci. W górę od przystanku autobusowego, a więc w kierunku zalesionego podnóża rozległego Łopienia, pośród pól uprawnych prowadziła niewielka,wiejska droga. Tą dróżka, fragmentami wyboistą, posiadającą tu i ówdzie głębokie koleiny i wiodąca sporadycznie płytkimi jarami, miejscowi rolnicy transportowali płodu rolne z okolicznych pól, a te podchodziły pod sam las. W lecie na jej brzegach rosły soczyste ostrężnice, którymi nieraz zapychaliśmy się do syta. Od gościńca do lasu było z pół godziny drogi, ale czas nigdy się nie dłużył, bo okolica była wyjątkowo piękna, a zapachy płynące z łąk i pól odurzające. Sam las był niezwykle rozległy, różnorodny i wydawał się nie mieć końca. W lewo od wejścia znajdowało się obniżenie, gdzie w dole płynął potok, a na jego łagodnych zboczach dominował gęsty, borówkowy podszyt. Z kolei w górę, w kierunku szczytu Łopienia wiodła początkowo zawijasta, potem dość stroma, kamienista droga. Raz nawet próbowaliśmy osiągnąć szczyt, ale Bobie, wówczas pięciolatce, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i musieliśmy zawrócić spod leśnej polany, skąd było już nie tak daleko do celu. Na kamienistym podłożu drogi stworzonym z rzecznych otoczaków, nie łatwym do pokonywania, lubiły się wygrzewać żmije i pewnego razu mój brat, będąc poza zasięgiem matczynych oczu, która akurat zbierała wtedy borówki, stoczył walkę z jedną z nich, zabijając ją z bliska kijem. Tym razem mu się udało, ale nieszczęście było blisko, bo żmija, nieopatrznie przez nas, młokosów podrażniona kamieniami, mogła być naprawdę groźna.

Oj nazbieraliśmy się różnych grzybów w tym lesie. Było ich tu niemało: podgrzybki, różne gołąbki, kozaki i maślaki, te ostatnie licznie rosnące w wilgotnych jarach, a selekcji grzybów dokonywała babcia Rapaczowa. Moja mama, chociaż wychowana w pobliżu lasu, wbrew pozorom nie znała się za dobrze na grzybach i nieraz pozwalała nam zbierać różne dziwne grzyby: czarne cholewy, wszelkich kolorów gołąbki czy ociekające mlekiem krówki i aż dziw bierze, że nigdy nie potruliśmy się poważniej. Pamiętam, że żółte, lekko obślizgnięte gołąbki często uważała za maślaki, ale te na szczęście nie są trujące, choć gołąbków o takim kolorze raczej się nie zbiera, bo nie są one zbyt smaczne, a ponadto posiadają bardzo kruchą konsystencję. Na tych cudownych i niepowtarzalnych wakacjach las pochłaniał nam mnóstwo czasu i do domu wracało się zmęczonym i głodnym, choć mama, jak przystało na wytrawną turystkę, zawsze zabierała ze sobą jakiś podróżny prowiant i picie.

Dziś, po upływie sporo ponad pół wieku, ten dwumiesięczny pobyt wspominam z niezwykłym sentymentem. Myślę, że i moja mama naprawdę tam odpoczęła, choć różnych zajęć nigdy jej tam nie brakowało. Bardzo zadowoleni też byli też Piotrek i Boba, którzy nigdy dotąd nie mieli tak ciekawych wakacji, a pochwał mamie nie szczędzili też ich rodzice, bo mama zawsze wnosiła dobry klimat, starała się maksymalnie wykorzystać czas i urozmaicić zajęcia. Na dodatek panował tu naprawdę przychylny, rodzinny klimat, który tak bardzo był jej potrzebny po śmierci męża, a przepiękne, górskie otoczenie działało kojąco na jej psychikę. Wkrótce po przyjeździe do Krakowa od razu zaczęliśmy snuć plany na następne wakacje, ale do ponownego wyjazdu nigdy już nie doszło, bo niebawem powrócił mąż babci Rapaczowej i nie życzył już sobie obcego towarzystwa, a z czasem zaczęły też wygasać nasze stosunki z samymi Książkami. O wspaniałych wakacjach w Dobrej przypomina mi dzisiaj blizna na palcu wskazującym prawej ręki, pamiątka po zacięciu się nożem przy odcinaniu gałęzi wiklinowej przeznaczonej na łuk, bo i takiej zabawy nie mogło tu zabraknąć. I tylko pozostaje żal, że nikt nam wówczas nie robił żadnych zdjęć…

Widok Dobrej zapewne nieobcy p. Leszkowi. Foto: T. Hermańczyk. Archiwum Adriana Cieślika
Autor powyższych wspomnień, p. Leszek Grabowski, we własnej osobie. Archiwum prywatne L. Grabowskiego.

Oprac. Adrian Cieślik

Facebook
Skip to content